podróże do zeszłego lata #38

jeszcze nie zdązylismy wysiąc z samolotu, a juz nie było czym oddychac. potęzniejszej fali gorąca jak tej, co spadła z kubanskich niebios, moje receptory nigdy nie poczuły. a my w swetrach, bo w paragwaju przeciez zima. gruczoły potowe podkręcone na maksa.
no to myk
liczenie absurdów. absurd pierwszy to ten upał, absurd drugi: skąd obsługa lotniskowa wie, jak mamy na imię? absurd trzeci: kierowca taksówki podwiezie nas pod same drzwi i poczeka, aż zabukujemy się w hotelu; absurd czwarty: szybko dał się przekupić. 
zatrzymujemy się u Yuniela, choć nielegalnie - cóż z tego, ze ma swoje mieszkanie (swoje...? Fidel ma), kiedy nie zgłosił i nie odprowadził podatku. na pytanie, czy nie boi się donosu - przeciez jego sąsiedzi tez nie są święci... 
szybka kawa comunista - smakuje podłogową ścierą, co nie tak? - no nie tak wszystko, bo to kawa z domieszką 20% grochu. będąc producentem i swiatowym eksporterem kawy, kubanczycy nie mają do niej dostępu. 
(listę absurdów przestaję numerować, wszak w podrózy trzeba się wykazac otwartym umysłem. little did I know, że tak będzie przez cały wyjazd - ktos tu kogos porządnie dymie na systemie)
pierwszego dnia puchniemy od ciepła i nie sposób się ruszyc. sprawę ratuje zimne piwo, ale do pierwszego łyku jedynie. potem robi się nieznosnie sikowate. 
sniadanie - najtansze w zyciu - zaczynamy od wizyty w lokalej jadłodajni, a tam siedemset pomysłów na potrawy z ziemniaka i ryzu. tamales, juka cos chicha, arroz con frijoles, ropa vieja. nie zachęca nawet sok z guajaby, krystalizuje w gardle od ilosci cukru. 
posileni, czas na spacer. 

*** przedsłowie ***


***















i koncowka architektoniczna:



 





koniec czesci pierwszej






Popular posts from this blog

the quality of the jar

food goes back home