podróże do zeszłego lata #24

odkrywszy, ze toalety na dworcu otwierają się dopiero o 5.30 i zjadłszy najgorsze empanadas con queso sin jamon na dworcu, docieramy metrem (w niedziele otworzy się dopiero o 7) na plaza de Armas. bardziej centralnie się nie da - nic nie mamy, żadnego noclegu ani tym bardziej pojęcia, dokąd iść. pytamy przechodniów - a w zasadzie przechodnia, bo pierwszy pan prowadzi nas do hostelu, jak się okazuje, na 7 piętrze kamieniczki, która patrzy na plaza de armas.
hostel jest o pięknym swietle i pięknym tarasie. poza tym są igrzyska w Rio i rzut młotem jeszcze nigdy nie wydawał się tak ciekawy. 
i chyba koniec zachwytów nad Santiago - jest dużo za duże, za brudne, za głośne. przez środek przepływa rzeka Mapocho, która zdaje się pełnić rolę smietnika. 
po raz pierwszy nie czuje się tu bezpiecznie, aparat prawie nie wychodzi z torby, która matka na rzeź swoje dziecko by posłała...? 
robimy wycieczki w poszukiwaniu biletów na Kubę - topnieją wymagania z tanich na jakichkolwiek. wchodzimy na Costanerę - najwyższy budynek w Ameryce Południowej, który wystaje z ziemi na 400m. na ile wystaje ponad zanieczyszczeniami? 
idziemy na Cerro San Cristobal i widok przeraża. po 4 luźniejszych dniach bilety kupione, nic tu wiecej nas nie trzyma, spitalamy do Valparaiso. 













czas wyjsc z pueblo: 












a co tam tak wszyscy zawziecie fotografowali?







i hopsa dalej w miasto: 





                                               




czym oddychac? nawet mały aparat się krztusił: 
















to nie zarty, trzesienia ziemi i tsunami systematycznie niszcza tu budynki





Popular posts from this blog

food goes back home